piątek, 2 lutego 2018

Kościelec - zimowe wejście

Jak dziś pamiętam ten dzień, kiedy dokładnie 2 lata temu przechadzałam się pokrytą białym puchem Halą Gąsienicową i z zachwytem patrzyłam na wznoszące się nad nią szczyty. To właśnie wtedy Kościelec najbardziej przykuł moją uwagę - stromy, wyniosły, o niebotycznych rozmiarach... Wydawało mi się, że dzielą mnie od niego całe lata świetlne, a zdobycie go w warunkach zimowych musi być wyczynem na miarę K2 bądź Everestu. Patrzyłam na niego jak zahipnotyzowana, doszukując się małych punkcików na tym białym olbrzymie. Zastanawiałam się czy w ogóle da się tam wejść? A jeśli się da - jak wiele odwagi i umiejętności trzeba mieć, żeby na coś takiego się porwać?

Niecały rok później - Sylwester, wcześnie rano, kiedy większość ludzi jeszcze śpi, zmierzam tą samą trasą. Na nogach raki, w ręku czekan (pożyczony od znajomego ratownika TOPR, wstyd się przyznać, ale do tej pory nie zdążyłam kupić swojego!), trochę większe doświadczenie, ale w głowie nadal brak pewności siebie i ogromne obawy. Jest lawinowa 3, a my idziemy na Kościelec. Tak, dokładnie ten sam szczyt, który jeszcze nie tak dawno był dla mnie zupełnie niedostępny. Szaleństwo? Nieodpowiedzialność? Staram się nie myśleć o strachu, o tym, że może się coś stać... Po prostu, krop po kroku, pnę się ku górze. Jest pięknie, świeci słońce, warun idealny na wędrówki. Jeszcze tylko kilka kroków, jeszcze tylko przekroczenie skalnej półki, która niejednemu sprawia trudność i jestem na szczycie! To wtedy pierwszy raz go zdobyłam, niemożliwe stało się możliwe! Ach, jaka ja wtedy byłam z siebie dumna, udało się spełnić kolejne marzenie!

Lubię wracać do tamtych chwil. Patrząc na to wszystko z perspektywy czasu dopiero teraz dostrzegam, jak bardzo (i jak szybko!) zmienia się moje życie. Jak konsekwentnie realizuję cele i coraz wyżej podnoszę sobie poprzeczkę. Że nie zrażam się i idę do przodu, pomimo, że coś jest dla mnie trudne, niewygodne i wymaga wyjścia poza strefę komfortu.

Dlatego nawet się nie zastanawiałam, kiedy trafiła się okazja na kolejne zimowe wyjście. Napędzana pragnieniem przeżycia tego jeszcze raz, bez zastanowienia spakowałam plecak i ruszyłam "ku przygodzie".

Początki zawsze są takie same - spacerek do schroniska, śmieszki na trasie oraz krótkie pogawędki ze spotykanymi po drodze turystami. Później mały odpoczynek w Murowańcu i ruszamy do góry. Tym razem postanowiliśmy się kierować w stronę Zielonej Doliny Gąsienicowej i od tamtej strony wdrapać się na Karb - jest to zdecydowanie mniej strome i bardziej bezpieczne podejście. Warunki były na tyle dobre, że aż do samego Karbu nie trzeba było zakładać raków.
Stojąc na przełęczy mamy już piękny widok na wznoszący się przed nami Kościelec. Z tej perspektywy góra ta wzbudza we mnie respekt. Można odnieść wrażenie, że do pokonania mamy pionową ścianę. To tylko pozory - co prawda podejście jest strome, ale nie ma tam żadnych elementów wspinaczkowych. Nie zmienia to jednak faktu, że zimą jest to szczyt tylko i wyłącznie dla doświadczonych osób, które mają obycie z ekspozycją i nie mają problemu w poruszaniu się po  bardzo stromym terenie. No i podstawowy sprzęt zimowy (raki, czekan) w tym przypadku jest już niezbędny!

Przełęcz Karb. Tuż przed atakiem szczytowym :)

Dość szybko pokonujemy strome podejście i nabieramy wysokości. Poruszam się dość wolno i ostrożnie stawiam kroki. Nie trudno w takich miejscach o wypadek. Wystarczy chwila nieuwagi i można zlecieć w dół...
Im wyżej, tym coraz lepszy widok na Kasprowy, Tatry Zachodnie, Świnicę, Orlą Perć. Od strony północnej nadchodzą w naszą stronę chmury, dzięki czemu naszym oczom ukazuje się piękny podniebny spektakl. A na szczycie czeka na nas jeszcze jedna niespodzianka - tak zwane widmo Brockenu. Piękne zjawisko, w moim przypadku widziane dopiero drugi raz w życiu. Jestem szczęściarą, lepiej być nie mogło!


Widmo Brockenu.
Kilka fotek na szczycie i pomału schodzimy na dół - tym razem od strony Czarnego Stawu Gąsienicowego. Udało się - kolejne zimowe wejście zaliczone! Patrzę na niebo i dziękuję Bogu, że pozwolił nam bezpiecznie wejść i zejść. Góry są takie nieprzewidywalne... Dają nam życie lub nam je zabierają. Każde wyjście wiąże się z jakimś ryzykiem - nawet jeśli normalnie o tym nie myślimy, nie jesteśmy w stanie przewidzieć pewnych rzeczy. Czasem tylko zastanawiam się, gdzie jest ta granica... I czy warto tak bardzo ryzykować dla samej pasji? Nie mnie to oceniać... Nikt do końca nie jest w stanie tego racjonalnie wytłumaczyć. Ale jeśli coś daje ci szczęście i sprawia, że czujesz, że żyjesz - rób to!
A w tym wszystkim przyświeca mi myśl pewnego mądrego człowieka:
Pytanie, czy istnieje życie przed śmiercią, wydaje się nikogo nie interesować.
Bo sztuką jest "nie umrzeć za życia"...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Archiwum bloga

Instagram