czwartek, 14 grudnia 2017

Wielka jest siła marzeń, czyli mój pierwszy raz w Himalajach

Najważniejsze jest to, aby kierować się sercem, a nogi wtedy same zaniosą...
Marek Kamiński 

2 tygodnie... Tyle dokładnie minęło od mojego powrotu z wymarzonego urlopu w Nepalu. Spędziłam tam prawie miesiąc. Tylko, a może aż? Wydaje mi się, że nawet gdybym wyjechała na rok, to i tak byłoby mi mało. To tak okropnie uzależnia. Będąc tam, w Himalajach, nie mogłam się już doczekać, kiedy wrócę do swojego wygodnego łóżka, wskoczę pod gorący prysznic, w końcu zobaczę się z najbliższymi. Teraz tylko odliczam dni do następnego wyjazdu. I przeglądam zdjęcia i tęsknię. Czasami się wzruszam, wspominając tamte widoki, tamtych ludzi, ten nepalski klimat... Brakuje mi wszystkiego - pozdrowienia "Namaste", wypowiadanego z uśmiechem przez mijające nas osoby, dźwięku młynków modlitewnych, zapachu orientalnych przypraw i palących się kadzidełek, no i oczywiście tych pięknych, zapierających dech w piersiach widoków na najwyższe góry świata.



Ale od początku. Jak to się stało, że wylądowałam w Nepalu?

Do tej pory żyłam w przekonaniu, że dalekie podróże, takie na drugi koniec globu są dostępne tylko dla bogatych. Że aby polecieć na inny kontynent trzeba świetnie znać języki obce, a angielski mieć opanowany do perfekcji. Prawda jest taka, że... to tylko głupie wymówki! Tak naprawdę jeśli na czymś bardzo Ci zależy, nie ma takiej siły, która powstrzymałaby Cię przed realizacją tego.
U mnie Nepal był takim marzeniem "na kiedyś". Bo kiedyś na pewno polecę... Może za kilka lat. Może w przyszłym roku. Może jak będę zarabiać więcej kasy i będę odważniejsza. Ale jeszcze nie teraz...

Jakież było zdziwienie bliskich mi osób, kiedy oznajmiłam, że jadę w Himalaje. Tak spontanicznie, za 2 miesiące. Byłam strasznie zdeterminowana, głównie przez to, że żaden planowany wyjazd na ten rok nie wypalił. Bo albo nie miałam z kim, albo brakowało mi doświadczenia... A chęci i pomysłów było mnóstwo. Kompanów na ten wyjazd również znalazłam przez internet, na jednej z grup na Facebooku. Ryzykownie? Może trochę, ale już nie raz korzystałam z tej formy szukania towarzyszy podróży, wiedziałam mniej więcej czego się spodziewać, na co zwrócić uwagę. Później to już tylko wpadłam w wir przygotowań - wyrabianie paszportu, kupno biletów, wyszukiwanie przydatnych informacji no i praca... duuużo pracy. Bo nie oszukujmy się - taki wyjazd jednak trochę kosztuje, a niestety w totka jeszcze nie wygrałam. Brałam nadgodziny, żeby tylko zarobić na ten wyjazd. Nie raz wracałam bardzo późnym wieczorem do domu i zasypiałam ze łzami w oczach, bo zwyczajnie miałam już dość, byłam zmęczona, chciałam się w końcu wyspać, wrócić do normalnego trybu życia, w którym miałam czas na treningi, na spotkania ze znajomymi. Ciężko pracowałam na tą podróż, największą ze wszystkich, wymarzoną...

Spośród wielu dostępnych trekkingów, wybraliśmy ten najpopularniejszy - Everest Base Camp Trek + Cho La Pass + Gokyo. No bo jak to - być w Himalajach i nie zobaczyć najwyższego szczytu na świecie! Dodatkowo przedłużyliśmy nasz pobyt w górach o kilka dni, nie wracając z Lukli samolotem, tylko idąc do Phaplu, a stamtąd jadąc jeepem do Katmandu.
Oczywiście cały wyjazd był organizowany na własną rękę, bez agencji turystycznych, bez przewodnika, tragarzy itp. Całość zajęła nam dokładnie 17 dni.


Co było w tym wszystkim najtrudniejsze? Jeśli miałabym wymienić 3 rzeczy byłyby to: bagaż, wysokość i zimno. Kolejność nie jest tutaj przypadkowa, chyba najbardziej przeszkadzał mi właśnie ten ciężki plecak. Niby tylko 13 kg, ale po kilku godzinach marszu miałam ochotę wyrzucić go gdzieś daleko w przepaść i zostać mistrzynią minimalizmu :D. Oczywistym punktem jest tutaj również wysokość (a co za tym idzie zmniejszona ilość tlenu w powietrzu). Dla osoby, która pierwszy raz jest w tak wysokich górach, może to być ogromne wyzwanie. Wiele się nasłuchałam o chorobie wysokościowej, że to niebezpieczne, że będzie mnie okropnie boleć głowa, że pojawią się problemy żołądkowe i będę strasznie osłabiona... Dziwne, bo nic takiego mnie nie dopadło. Nie dajcie sobie wmówić, że powyżej 4 tys. m.n.p.m jest to nieuniknione! Jeśli rozsądnie zaplanujemy proces aklimatyzacji i pozwolimy, aby nasz organizm stopniowo przyzwyczajał się do warunków panujących na dużych wysokościach, wędrówka będzie czystą przyjemnością. Oczywiście pojawia się przyspieszony oddech, częste przebudzenia w nocy itp. ale po kilku dniach można się do tego przyzwyczaić. No i ostatnia przeszkoda - zimno. Ten punkt dotyczy przede wszystkim takich zmarzluchów jak ja :). Nie lubię zimna, nie jestem przyzwyczajona do niskich temperatur, dlatego miałam lekkie obawy, czy nie zamarznę gdzieś tam w wyższych partiach. Powiem tak - nie wiem, czy może to my mieliśmy takie szczęście i trafiliśmy akurat na cieplejsze dni, czy może jak zawsze ludzie nas niepotrzebnie straszyli i w rzeczywistości nie jest tam aż tak zimno, ale było naprawdę znośnie! Co prawda zdarzało się, że woda w kranach zamarzała, a w guest housach, w których spaliśmy, można było tylko pomarzyć o ogrzewaniu, ale skoro mój śpiwór dał radę (a miałam raczej z tych tańszych, nie puchowy) to chyba tragedii nie było.



Mogłabym jeszcze opowiadać godzinami, o tym co nas spotkało, co widzieliśmy... To był absolutnie najpiękniejszy wyjazd w moim życiu! Generalnie ta podróż wydaje mi się czymś nieprawdopodobnym, tak jakby to był tylko piękny sen. Przeglądam te zdjęcia i dalej nie dowierzam, że naprawdę tam byłam! A o Nepalu pewnie jeszcze nie raz napiszę, niech to będzie taka inspiracja, że warto podążać za marzeniami!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Archiwum bloga

Instagram